Garść historii z podłych barów tu i ówdzie

Łotwa, Daugavpils - kebab, gdzie nieźle czarują!

"Podłe bary". Nowa fraza powoli wpadająca do codziennego języka ludzi spragnionych powrotu do pewnych, starych niepowtarzalnych klimatów. Jakoś się podziało, że kiedy idziemy na kawę, piwo, lub po lody Świderki do jakiegoś sklepu czy baru to zazwyczaj są to wypięknione i wyremontowane lokale "w guście". I owszem. Nie ujmując stylowym miejscom szyku (bo takowy mają na pewno!), zabiorę dzisiaj do miejsc, w którym bardziej pachnie starym olejem lub nieświeżym oddechem, niż lawendą i świeżo mieloną kawą.

Łotwa. Gorący maj 2016. Wracałem z aktywnego weekendu spędzonego w Parku Narodowym Gauja. Do pociągu powrotnego miałem jeszcze jakieś dwie godziny. Augšlīgatne. Mała wieś, która znana jest z tego, że nikt poza jej mieszkańcami nie zna. Niedaleko torów odnalazłem wiejską (z łotewska) "kafejnicę", czyli bar wielousługowy na nasze realia nazywając. Lokal umiejscowiony na skraju wsi, w prywatnym domu. Wszedłem do środka i powitały mnie tłumy. W telewizji był emitowany na żywo mecz hokeja. Finlandia rywalizowała z Rosją. Łotysze kibicowali... Finom. Ponieważ wtedy nie znałem łotewskiego (dzisiaj też nadal nie znam poza paroma zdaniami), więc po rosyjsku półgłosem zacząłem u "pani Grażynki" zamawiać pielmieni i piwo. Żeby mieć dalej święty spokój siadłem na zewnątrz. Zamiast smrodu potu miałem zapach kwitnących drzew. Co chwila ze środka wychodzili różni delikwenci, którzy po łotewsku sprzeczali się, dyskutowali i wyraźnie byłem dla nich jak powietrze. Poza jednym. Zagadał po łotewsku. Odpowiedziałem, że nie znam języka. On próbował po angielsku. Więc mówię hasło: POLAND. A ten niezwykle miło odrzekł: "ooo, dobzie, dobzie!" i odszedł. Wokół owej kafejnicy zrobiło się tym tłumniej, im bliżej było wieczora. Lokalna młodzież co rusz wpadała po kolejne skrzynki piwa i taniej wódki. Dwie godzinki minęły wolno i leniwie. Potem poszedłem na pociąg. Jeden zwykły, sobotni wieczór. Do dziś został w pamięci.

wsi łotewska, wsi spokojna
"Tyyy, i widzisz, ten nooo, tego..."

Albania. Miesięczna wymiana studencka. Kwiecień i maj 2015. Mieszkałem w małym hoteliku Pik Loti przy ulicy Petro Nino Luarasi w Tiranie. Hotelik, właśnie, bo mieścił się na kilkunastu metrach kwadratowych, a w górę piął się na 4 kondygnacje! Taki mini-drapacz chmur wciśnięty na malutką betonową działkę. Wygodny i wbrew pozorom przestronny. I jak na warunki albańskich hotelów w stolicy - tani. Co w nim niezwykłego? Ano codzienne śniadania. W tej samej, zabawnej rutynie. Schodziłem na dół do recepcji, gdzie mieściły się także dwie sofy, stoliki, biurko właściciela i telewizor. Ten sam starszy pan recepcjonista witał mnie albańskim "dobre rano". Odpowiadałem tym samym. Potem siadałem i czekałem na swoje. Podawał dwie cztery kromki pieczywa, dwa jajka, masło i dwa małe dżemiki w plastikowych opakowaniach. Potem pytał się jaką kawę piję, czy duże czy małe makjato. Zawsze brałem duże. Przynosił kawę. Potem zabierał talerzyk, ja dziękowałem i wracałem do pokoju. Zawsze te same słowa, te same frazy, 30 dni pod rząd to samo jedzenie na śniadanie i wszystko przy akompaniamencie albańskiej telewizji muzycznej, która leciała z odbiornika. Co to ma wspólnego z podłym barem? To, że sam hotelik jest położony z takiej okolicy, właściciel obwieszony łańcuchami i z sygnetami na każdym palcu. Tam było wtedy. Nie zapomnę tych kilku wieczorów z gospodarzem hoteliku, kiedy zapraszał na piwo i oglądanie ligi włoskiej. Wtajemniczał mnie w tajniki zakładów bukmacherskich. A wszystko po albańsku, bez ani krzty angielskiego, ale z odrobiną włoskiego. Wtedy to nawet i po włosku komunikowałem. Aż żal było opuszczać to miejsce, a pamięcią wracam zawsze do tych śniadań.

Trzy gwiazdkowy hotelik!
dygresja w postaci widoku na Tiranę, stolicę Albanii

Estonia. Viljandi. Styczeń 2017. Bar ma konkretną nazwę: Suur Vend, czyli Wielki Brat. W środku próbuje udawać stylem Irlandię, ale wychodzi z tego tania speluna bez gustu i z estońską muzyką disco puszczaną z głośników. Bar jest najlepszy, ponieważ ma najtańsze piwo w Estonii, jakie spotkałem w lokalach (2 euro to jest bezcen, bo zazwyczaj piwo kosztuje w każdym barze 3,5 euro). A więc styczeń. Ze znajomymi mieliśmy przyjemny wieczór. Pogaduchy, śmiechy, każdy uchachany i radosny. Nagle wparowało około 20 kobiet w wieku około 30 do 50 lat. Totalnie wstawione. Zaczęły zamawiać kolejne drinki, barmanki puściły specjalne kawałki muzyczne, zaczęła się prawdziwa impreza. Panie okazały się pracowniczkami pobliskiego marketu i miały coś w stylu "noworocznego spotkania opłatkowego". Kiedy zobaczyły nasz stolik i siedzących przy nim dwóch, powiedzmy jurnych, młodzieńców to domyślacie się szczegółów. Nie przepuściły tej okazji. Wyszarpały ręce z barków i zrealizowały cel. Obtańczyły solidnie, choć z tego upojenia, po pewnym czasie przestały rozróżniać gdzie podłoga, a gdzie sufit. Barmanki zrozumiały, że "grupa zorganizowana" już więcej nie zamawia i postawiły zamknąć lokal. Muzyka została wyłączona, a wszyscy postawieni przed ultimatum: 5 minut do wyjścia! Suur Vend zostanie w pamięci, jako miejsce pełne przygód i dziwnych spojrzeń barmanek, gdy czasem ktoś zamówił... herbatę.

Wielki Brat od środka (źródło: puhkaeestis.ee)

Słowacja, a mianowicie Ruś Preszowska - najbardziej wschodnia cześć Słowacji. Medzilaborce. Senne miasteczko położone głęboko w Karpatach. Jesień 2017. Z przyjacielem Tomaszem postanawiamy gdzieś przysiąść, by poczuć atmosferę miejsca i dosłownie, i w przenośni wsiąknąć. Na stacji kolejowej był otwarty bar. Ot, zwykła sala, gdzie za ladą siedziała taka sobie pani Olena i sprzedawała dobroci tego świata. Herbata, kawa? Owszem. Kieliszek czegoś ciepłego dla serca - bez problemu. I tak obserwowaliśmy dwóch pozostałych elemenciarzy siedzących obok. Łoili ze szklanek jakąś borowiczkę, tudzież inne specyfiki. Olenka dosiadała się do nich i słuchała tych trzynastozgłoskowców o życiu. Ni to był słowacki, ni to rusiński. Atmosfera była gęsta. Od papierosów, bo zakazu palenia nikt tutaj nie uwzględniał. Bar na dworcu w Medzilaborcach to taka klasyka "podłości". Miejsce warte powrotu, ale absolutnie, by nie wracać potem stamtąd samochodem!

wsi rusińska, wsi spokojna

Nowy Sącz. A jakże! Nie będzie to link sponsorowany i nie chcę oczerniać niczyjej knajpy, ale jest jedno miejsce, które niekiedy lubię odwiedzać z namaszczeniem. Osiedle Millenium i pawilon handlowy Piast. Od strony osiedla, z tyłu jest wejście w podziemia do krainy pizzy. Dawniej miejsce zwane Bertollini, a teraz iście światowo: EuroPizza! Płytki łazienkowe, plastikowe kwiatki na stołach, rmf-ka z głośników, albo absolutna cisza. Łazienka chyba jest połączona tajnym tunelem z Syberią, bo zawsze temperatura niższa niż na zewnątrz. Menu wywieszone na tablicach nad ladą. Z kuchni niekiedy zalatuje zapachem pieczonego pizzy, która dominuje w jadłospisie. I chyba te ceny - w dziewięćdziesiątym ósmym pizze kosztowały tyle samo, a piwo lane nadal za 5,50zł. Czy na kumpelskie spotkania jest to złe miejsce? Wręcz idealne! Pojeść i wypić, a jak się mieszka niedaleko to można piechotą wrócić. Obsługa niezwykle rozmowna i można zagaić o to, jaka pogoda dzisiaj (nawet, że tej znikąd nie da się tam obserwować - lokal bowiem jest zlokalizowany w piwnicy bez okien).

"Piast" - pawilon pełen sklepów i lokali w stylu szalonych lat 90-tych

Gorlice. Ostatnio mój "drugi" dom. Pewnego wieczoru ze znajomym Beskidzkim Bradiagą (wyżej już wspomnianym) szukaliśmy miejsca, żeby siąść i zaznać nocnego życia w tym pogórzańskim mieście. Google Maps zasugerowały Dekadencję, bar na ulicy Stróżowskiej. Podchodzimy do drzwi, ze środka unosił się dym papierosów i zapach alkoholu. W środku leciał chyba jakiś mecz, a niektórzy już rękoma podtrzymywali podłogę. Niestety, nie mieliśmy dość odwagi, by przekroczyć próg lokalu. Odwiedziny jeszcze przed nami, a Czytelnikom również proponuję to zrobić!

Królowa Polska. Długo szukałem w pamięci przykładu wiejskiego sklepu, który można nazwać "lokalem wielofunkcyjnym". Na pograniczu Łemkowyny, w małej wsi Królowa Polska (gm. Kamionka Wielka), obok domu nr 121 znajduje się zwyczajny sklep spożywczo-gospodarczy. Podczas wielu rowerowych wycieczek nie omieszkiwałem wstąpić po jakiegoś Świderka lub Coca-Colę z lodówki. Panie ubrane w wyświechtane fartuchy, metalowe regały i kraty w oknach. Kluczowym elementem takich sklepów jest "ogródek letni", czyli w tym przypadku dwie ławy i stół pod namiotem. W słoneczny, letni dzień wiecznie brakuje tam wolnych miejsc. Można poznać nowych kolegów i zapomnieć o wielkomiejskim szumie. W najbliższym sezonie rowerowym na pewno sprawdzę, czy miejsce jeszcze działa tak jak dawniej.

wiejski "dom kultury i spotkań" w Królowej Polskiej (źródło: Google Street View)

Podłe bary chyba nie są takie podłe, jak nazwa mówi. Przesiadywanie w miejscach znanych tylko miejscowym pozwala poznać inną stronę lokalnego życia. A przede wszystkim zamiast zwracać uwagę na detale szykownego wystroju, zwrócimy uwagę na to, co najważniejsze w takich miejscach - na ludzi. Jest to też ciekawy sposób na odkrywanie swoich małych ojczyzn na nowo lub wracanie w te same miejsca zagranicą w poszukiwaniu zupełnie innych, niestandardowych miejsc. 

PS. Tekst powstał dzięki inspiracji od Justyny Sekuły (With Love), która zapuszcza ciekawe wątki na swojej grupie Klub Miłośników Beskidów - polecam! 

Komentarze

  1. Super blog. Lubię blogi o takiej tematyce. Będę częściej tutaj zaglądać.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciekawy blog. Jestem pod wrażeniem. Będę częściej tutaj wpadać. Podoba mi się tematyka bardzo.

    OdpowiedzUsuń
  3. Pięknie! Gdziekolwiek jestem zawsze staram się wybierać do podłych miejsc. Tam jest życie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Życie jest wszędzie, ale pytanie, gdzie jest najbardziej autentyczne? :)

      Usuń

Prześlij komentarz