Lubię czytać wolno

źródło: Canva

Przyznajmy się do czegoś. Nie wszyscy są takimi superbohaterami, którzy biorą udział w wyzwaniach typu "przeczytam X książek w 2020 roku". Nie wszyscy czytają nową książkę co tydzień, czy nawet co miesiąc. Szkoda mi wspominać tych, co obrabiają kilkusetstronicowe egzemplarze w kilka dni. Przepraszam Czytelnika, ale ja do tych harpaganów nie należę. Od dawna sobie powtarzam i ustalam za cel minimum, który mnie nie zbeszta z błotem w razie niepowodzenia, że przeczytam minimum jedną książkę rocznie, czyli więcej niż statystyczny Polak.

"Żałosne. Po co się do tego przyznajesz, ziomek." Pomyślałem sam o sobie, ale w sumie tym wynurzeniem zapoczątkuję nową kategorię/sekcję na blogu pod nazwą "Etiudy", czyli mini-wystąpienia w formie pisemnej, kiedy będę przed Wami stał i plótł jakieś wrażenia pół-podróżnicze, pół-życiowe.

A więc książki. I to czytanie wolno. Z mojego pozornie minimalistycznego podejścia zrodziła się z czasem pewna systemowość i przez którą całe moje czytanie czegokolwiek zmieniło jakość. Potrafię czytać jedną książkę kilka miesięcy. Od jakiegoś czasu są to różnorakie reportaże i coś z półki podróżniczej. Z Martyny Wojciechowskiej i Andrzeja Stasiuka już wyrosłem kilka lat temu. Teraz smaruję tłustymi opuszkami palców książki mniej znanych i niezależnych autorów. Ale nieważne teraz kogo, a jak!

Bierzesz taki reportażyk z jakiejś strony świata i czytasz go niemal kwartał. (Mam to matematyczno-szkolne dziedzictwo w sobie, że sprawdzam, ile książka ma stron, ile rozdziałów, ile średnio rozdział ma stron i ile rozdziałów na "jedną sesję" sobie przysposobić.) No i na początku czytasz ostro, jeden rozdział, drugi, potem trzeci. Nagle pojawiają się inne rzeczy w życiu, książka leży w kącie, ale częściej to w torbie, bo wiecznie myślisz, że może teraz przy okazji bycia na mieście siądziesz w kawiarni i poczytasz przy kawce - tak jak "ci z Instagrama". "Ehe, twoje pożałowane." Jesteś zbyt zajęty walką o doczesność, by zająć się korzystaniem z duchowości. Potem za kilka lub kilkanaście dni sobie wracasz do lektury, jak do miłosiernego Ojca. Przyjmuje cię z miłością. Czytanie sprawia ci przyjemność, relaks, uspokaja, wyrywa z otoczenia. Potem może znowu doczesność cię wyrwie z rytmu, ale po tygodniu czy dwóch wrócisz znowu. I tak mija kwartał. Książka skończona.

"Ziomek, ale męczysz te książki." Nie, ja ich nie męczę. Ja sobie je dozuję. Lekturę czynię rytuałem. Ustawiam sobie fotel lub krzesło, parzę kawę lub yerbę, czasem dorzucam jakiś ciasteczkowy zastrzyk glukozy. I tak siadam niekiedy na pół godzinki, niekiedy na dwie. Rzadko na dłużej. I daję się wciągnąć w akcję reportaży, wyobrażam sobie wydarzenia, szukam porównań do własnych doświadczeń, zapamiętuję zdania i frazy. O książki dbam i mam je tylko w wersji papierowej nie bacząc na ekologię (czy inne -logie lub -izmy). Dwie czy trzy książki rocznie to nie zbrodnia, zresztą jestem oszczędniejszy w innych celulozowych aspektach codzienności (chusteczki, papiery, takie tam). Z papierową książką czuję, jakbym dotykał tych miejsc akcji. Samo otwieranie książki jest jakby z bajki, jak otwieranie drzwi do innej rzeczywistości.

I co jest najlepsze w wolnym czytaniu? To, że się z daną książką zżywasz. Po dwóch czy trzech miesiącach przerywanej lektury, dozowanej, rytualizowanej, czujesz jakąś podskórną więź z autorem oraz z opisywaną przez niego rzeczywistością. Okazuje się, że czytasz książkę równie długo, jak mógł trwać proces jej pisania, który zapewne też był pełen przerw, wzlotów i upadków. Przy tym zżyciu zawsze jest trudne skończenie książki, bo to przybiera w środku człowieka jakieś dziwne podobieństwo do pożegnań przyjaciela po kilkumiesięcznej podróży. A czymże książka jest, jak nie takim papierowym kumplem?

A zatem dla przykładu... Czytając "Małego Księcia" po estońsku przez trzy-cztery miesiące odkryłem, co to znaczy czytać wolno. Jedna strona na jeden rzut oraz korzystanie ze słownika. Ale dzięki temu o ile bardziej weszły w człowieka te słynne cytaty! Tego nie da się zmierzyć. Kolejne wolno czytane reportaże z Wysp Owczych, z Grenlandii, z Laponii, czy ten obecny na ukończeniu (w chwili pisania tego tekstu) z Wenezueli. Zabrały mnie w parunastotygodniowe podróże, z których trudno było wrócić. Miałem złudne wrażenie, że nagle poznałem w autorze nowego przyjaciela, choć nigdy w życiu na oczy nie widziałem. Z tego napełnienia potrafiłem zgłupieć (tak pozytywnie), że nawet pisałem prywatnie do autorów dziękując za książkę.

Lubię czytać wolno. Nie wiem, czy istnieje już na to fachowe określenie z angielska slow reading, ale skoro spotkałem się już ze slow travel oraz slow journalism, to slow reading jest tylko kolejną pochodną do czegoś wolnego i związanego z tym poczucia wolności.


Komentarze

  1. Super tekst, mam bardzo podobne podejście do literatury ja ty ... Znając tematykę twojego bloga polecam Ci przeczytać zbiór reportaży z Białorusi ,, Ojczyzna dobrej jakości "

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za komentarz!
      Oj, a dobry, przyjemny reportaż z/o Białorusi bym przeczytał. Dziękuję za polecenie ;))

      Usuń
    2. Chyba Ciebie rozumiem, tak trochę. Bo powieści potrafię połykać szybciej, niż mijają godziny. Ale są takie książki, które leżą na nocnej szafce miesiącami, dozowane po kawałku, wracane i odwracane, czytane i przeżuwane (przeżywane też). Zazwyczaj podróżnicze, choć nie zawsze takie typowe reportaże.
      Ot, od jesieni towarzyszy mi niewielka książeczka "Listy z morza" Andrzeja Perepeczko. Listy, jak to listy - pisane wczoraj, jutro, za kilka dni - nie nadają się do przeczytania "jednym tchem". Więc czytam je sobie po kawałku, dozując marynarskie wrażenia ze zwyczajnego rejsu. Tu dygresja - jako urodzona na Wybrzeżu córka inżyniera okrętowca, chrześniaczka marynarza (o innych żeglarzach i morskich wilkach nie wspominając), zanurzam się bez problemu w słowa i sytuacje, które mechanik z towarowego statku przelewał kilkadziesiąt lat temu na papier.
      I jeszcze jedna książka, czytana przez chyba dwa lata .. Tak, dwa lata ... najpierw na głos starszemu synowi, a potem dwóm chłopcom. Nie jakaś specjalnie gruba. Ale wędrownicza. Spokojnie przemierzająca świat, ta opowieść. Dostanięta przypadkiem, wskazana na szybko palcem jako prezent urodzinowy. "Kotlet na wynos" towarzyszył mi w chyba najtrudniejszych chwilach macierzyństwa, był odskocznią i marzeniem. Z autostopowej podróży na drugą półkulę pamiętam więcej, niż z wielu innych relacji. Dlaczego? Właśnie dlatego, że smakowałam powoli. Że wracałam do rozdziałów już przeczytanych. Że czytałam na głos, spokojnie szeleszcząc słowami zasypiającemu na moich kolanach synkowi.
      Aj ... rozgadałam się. Ale czasem trzeba.
      Dziękuję, że jesteś.

      Usuń
    3. Dziękuję za komentarz! Po Twoich opisach potrafię sobie doskonale wyobrazić wszystkie te sceny po kolei. :)
      Takie sączenie lektur jest bardzo przyjemne i rozumiem to, jak sobie dozujesz "Listy z morza", bo trochę dają Ci poczucia tego marynarskiego, morskiego świata, do którego teraz masz daleko.
      Teraz też mam kolejną książkę, którą czytam, zostawiam, czytam, znowu zostawiam i pewno do lipca nie skończę, choć cieniutka :)

      Usuń

Prześlij komentarz