Wielka Fatra i Bańska Bystrzyca, czyli góry, "podły bar" i hostel na wsi

.

Wszystko zaczęło się od gorączki. Takiej piątkowej, kiedy to kończy się szychtę w pracy i trzeba w mig się spakować na weekendowy wyjazd. L. już czekała na mnie w hostelu w Bańskiej Bystrzycy. Chociaż z tym, czy był w Bańskiej na pewno, to się jeszcze wstrzymam. Zatem autobus był o prawie równej północy, a przede mną 215 kilometrów prosto na południe, do sąsiadów Słowaków.

Kierunek: Budapeszt
Jeśli sądzicie, że przez ponad dwieście kilometrów prześpicie się cokolwiek w autobusie, to wybijam wam właśnie te myśli z głowy. Kłócące się panie obok; pasażer z przodu rozkładający fotel na płask, zapominając, że za nim jest prawie dwumetrowy człowiek; gadający za mną całą noc Turcy. W takiej atmosferze to było tylko ponad dwieście kilometrów i ledwie 3,5 godziny jazdy. Równo o 3:30 wylądowałem na dworcu w Bańskiej Bystrzycy.

Na zamkniętym dworcu, bez taksówek, bez żadnej otwartej poczekalni. No dobrze, ta się otwierała o czwartej na pobliskim dworcu kolejowym. 4:18 miałem pociąg do Šalkovej. Okazało się, że zarezerwowałem nocleg w hostelu 5 kilometrów od centrum, we wsi. Zatem wsiadłem w pociąg przypominający bardziej szynobus z poprzedniej epoki. Nie byłem sam. Poza mną była jeszcze dość spora grupa rozimprezowanych nastolatków (przecież! piątkowa noc!). 

Tzw. motoraki kursują na Słowacji do dzisiaj
Rozimprezowana młodzież udała się na drugi kraniec składu

Jazda spalinowym szynobusem trwała chwilę. Wysiadłem w środku pola. Rachityczne latarnie dawały resztki światła. Dzięki nim dotarłem do hostelu, a raczej czegoś w rodzaju "rodzinnego pensjonatu" na piętrze prywatnego domu. Morfeusz przywitał mnie w sekundę.

Warunki pogodowe w sobotę okazały się strzałem w dziesiątkę! Słonecznie, bezchmurnie, ale niezbyt gorąco. Idealnie na intensywny wypad w góry. Razem z L. ruszyliśmy z rana na... pociąg z powrotem do Bańskiej. Następnie była szybka kawa w dworcowej galerii handlowej, po czym prędko wbiegliśmy do autobusu wiozącego ludzi do wsi Stare Hory.

Poranek w Šalkovej należał do niebrzydkich :-)

Wielka Fatra. Wielkie podejście

Nie planowaliśmy zbyt wiele. L. jest Czeszką. Ceni sobie wędrowanie dla samego przez się, bez konieczności zdobywania szczytu, bez narzuconego sobie z góry celu, bez liczenia kroków, kilometrów, oddechów itd. Poszliśmy po prostu w pasmo Wielkiej Fatry, a Stare Hory są dobrą bazą wypadową oraz dostępną komunikacyjnie.

Zostawiliśmy już wieś za sobą. Z rana zauważyliśmy przygotowania do Pivatlonu - podarowaliśmy sobie taką atrakcję, chociaż zapowiadało się przaśnie. Ze Starych Hor udaliśmy się asfaltową drogą do wsi Turecka, aby tam skręcić w żółty szlak pnący się stromym zboczem ostro pod górę. To tutaj zaczęło się prawdziwe spalanie kalorii. Po początkowych trudnościach na tym podejściu każde z nas złapało swoje tempo i dalsza wędrówka jakoś poszła. Dodatkową motywacją do parcia naprzód były widoki, które prezentowały się za naszymi plecami. Z początku "tylko" na drugą stronę doliny Tureckiej, ale potem na południowe szczyty Wielkiej Fatry oraz pasmo Polany i Kremnickich Wierchów.

Mapa i słupek ze znakami - to tutaj startowaliśmy
Stare Hory
Pierwsze widoki na szlaku
Pniemy się wysoko...
...bardzo wysoko...
...coraz wyżej coraz więcej widać...
...aż wreszcie można krzyczeć z zachwytu!

Rozprawiając się krótko o Wielkiej Fatrze, trzeba wspomnieć, że jest ona wielka... powierzchniowo, ale pod względem wysokości ustępuje miejsca Małej Fatrze położonej na północ. Pasmo Wielkiej Fatry znajduje się w prostokącie pomiędzy miastami Rużomberok, Bańska Bystrzyca, Turciańskie Teplice i Martin. Najwyższy Ostredok liczy sobie 1596 metrów n.p.m. Trudnością w wędrówkach po Wielkiej Fatrze jest to, że to jest tak rozległe pasmo, że nie sposób przejść najważniejszej grani w jeden czy dwa dni. Nam się udało zaledwie delikatnie ugryźć Wielką Fatrę od południowej strony, zostawiając na nieokreśloną przyszłość resztę tych przepięknych gór.

Wielka Fatra to takie słowackie Bieszczady?

Nie do końca, chociaż pewno wielu nasunie się to skojarzenie bardzo szybko. Jest jednak kilka istotnych różnic. Połoniny Wielkiej Fatry są zwyczajnie większe. Na zboczach grzbietów dominują lasy iglaste, a w Bieszczadach mamy buczynę. Ponadto w Wielkiej Fatrze zobaczymy wiele wapienno-dolomitowych skał oraz skalne źleby w fazie inicjalnej. 

Wyszliśmy z L. na grzbiet. Upoceni, ale szczęśliwi. Mając jeszcze trochę pary w nogach i sporo czasu do zachodu, ruszyliśmy dalej. Naszym najwyższym szczytem na trasie była Križna (1574 m n.p.m.). Widoki, jakie mieliśmy nie tylko z tej góry, ale również z połonin, są nie do opisania. Razem z L., jako dwoje ludzi mieszkających na co dzień w wielkich miastach, nie kryliśmy swoich zachwytów. (No dobrze, ja nie kryłem, L. była bardziej wstrzemięźliwa w reakcjach;))

"L. patrz! Trawy jak na sawannie!"
Połoniny po sam horyzont
Tych gór nie sposób przejść w jeden dzień...
Żeby nie było, że całkowicie pusto na szlaku ;-)
Tam w oddali najwyższy Ostredok...
...oraz Kuba z widokiem na Ostredok

Majerova Skala, czyli słowacki Preikestolen

Po rozważeniu kilku wariantów kontynuowania górskiej łazęgi, ruszyliśmy w stronę Majerowej Skały. Widzieliśmy ją po drodze, wspinając się na grzbiet Križnej. Z dala przypominała nieco norweski Preikestolen, ale to było tylko moje skojarzenie z północną półką skalną znaną z tłumów fotografujących na tle fiordów.

Szlak na Majerową Skałę przez większość czasu prowadzi połoninami. Dopiero przed samą skałą zaczyna się element wspinaczkowy po wapiennych wychodniach. Szlak turystyczny prowadzi prosto do skalnej półki, na którą bez problemu się wydrapiemy.

Skała coraz bliżej
Za to, jak ślicznie prezentowała się Križna z oddali!
Na miejscu

Zostaliśmy tutaj na chwilę. Było już popołudnie, słońce coraz intensywniej oświetlało górskie zbocza, a złocące się drzewa malowały się we wszystkich barwach ciepła. Poza nami była jeszcze gromadka Słowaków. Poprosiłem L. o zrobienie mi zdjęcia takiego, jakbym faktycznie stał na tej norweskiej skale - choć w rzeczywistości byłem w słowackich górach ledwie 200 kilometrów od Krakowa. Zresztą w czym gorsza taka Majerowa od Preikestolen?

.
.
.

Po górskiej sesji zdjęciowej ruszyliśmy na dół, z powrotem do Starych Hor. We wsi kończył się powoli Pivatlon. Zespół jeszcze przygrywał, a my stojąc obok na przystanku, tupaliśmy nogami do rytmu. Autobus przyjechał i trzeba było pożegnać się z Wielką Fatrą.

W drodze do Starych Hor. Na dole jeszcze dogorywał Pivatlon...

Bańska Bystrzyca nocą. Wizyta w "podłym barze"

Po górskiej wędrówce stwierdziliśmy, że mamy jeszcze trochę pary w nogach, to zostaniemy do wieczora w Bańskiej. Najpierw zjedliśmy trochę "chińszczyzny" z azjatyckiego baru, które są dość popularne i często spotykane na Słowacji. Polievka z kari, czyli zupa curry smakowała całkiem nieźle. Kurczak Kung Pao mógł być cieplejszy i bardziej przyprawiony. No cóż. O ile do tej pory ze Słowakami się dogadywałem, mówiąc moim "fake Slovakian", czyli mieszanką gwary, łemkowskiego i tego, co pamiętam z wyjazdów do Starej Lubowni w dzieciństwie, to w przypadku pani o wyraźnie nie-słowiańskich rysach twarzy musiałem dać sobie spokój. Stosunkowo niska cena kompensowała wszystkie braki na talerzu.

Czy to zdjęcie nadaje się na Instagrama?

Chwilka! Pomyślałeś/aś, że ta azjatycka knajpa jest tym "podłym barem" z nagłówka? Wolne sobie! Najlepsze dopiero było przed nami. Wybraliśmy się z L. na orientacyjny spacer po centrum Bańskiej w poszukiwaniu standardowego baru, aby przysiąść na dwa piwa i wrócić do hostelu w Šalkovej jeszcze przed dwudziestą trzecią.

Bańska wieczorową porą

Spacerowaliśmy sobie ulicą Horną, wiedząc, że chyba został nam tylko browar Perła, ponieważ reszta lokali albo wygląda zbyt ekskluzywnie, albo są zamknięte w sobotni wieczór. Zagadał do nas nagle jakiś na wpół naćpany, na wpół pijany brodaty jegomość. Po słowacku zapraszał do najlepszego baru w Bańskiej. Obiecał, że kupi nam nawet po lokalnym, bańskim piwie Urpiner. Wymieniliśmy się z L. szybkimi, porozumiewawczymi spojrzeniami i skorzystaliśmy z zaproszenia.

Gdzie trafiliśmy? Do baru Bosorka znajdującego się na dziedzińcu kamienicy. W środku panowała gęsta atmosfera, leciała muzyka z szafy grającej, na barze ruda pani serwowała, co dusza zapragnie, a na ścianach gdzieniegdzie kukiełki czarownic i inne straszące nieco eksponaty. Tak. To był ten poziom podłości, jakiego oczekiwaliśmy. Ceny również zachęcające.

Brodaty naćpano-pijany człowiek postawił nam nie tylko po Urpinerze, ale i po... sztrudlowicy. Wieczór przebiegał w otwartej atmosferze. Co rusz jakiś Słowak czy Słowaczka się do nas dosiadali, próbowali nawiązać znajomość. Po szturdlowicy pojawiła się przed nami możliwość skosztowania smerovki. Nie ma co wybrzydzać - wszystko autentycznie smakowało wyśmienicie. Bo gdzież indziej znajdzie się lepsze alkohole, jak pod ladą na barze?

Šalkova po smrekovce i sztrudlowicy ;-)

Bańska Bystrzyca w dzień

Po wieczorze pełnym niespodzianek aż nie chciało się wstawać. W niedzielę nadszedł czas rozjazdów i pożegnań. Najpierw L. miała swój pociąg, a potem ja, korzystając z ostatniej godziny w Bańskiej, udałem się w szybki spacer tymi samymi ulicami co poprzedniego wieczora. Chciałem nabrać jakiegoś wrażenia na temat tego miasta - w końcu Bańska jest wielkości Nowego Sącza (80 tysięcy mieszkańców) i jest piątym największym miastem Słowacji (Nowy Sącz czterdziestym piątym...).

Jak przystało na słowackie miasta, Bańska wygląda jak metropolia. Tak kiedyś je "obudowywano" - w szerokie drogi, wiadukty, ślimaki, ogromne skrzyżowania, przepastne place i brutalistyczne bloki. Poza zabytkowym centrum, Bańska właśnie taka jest. Widać i czuć na skórze dawną epokę. 

.
.

Natomiast stare miasto, które skumulowane jest wokół ulicy Hornej i Dolnej, prezentuje się bardzo... habsbursko. Kamienice z XVIII i XIX wieku dają klimat przytulności. Warto na pewno przystanąć dłużej przy barbakanie i przy katedrze Wniebowzięcia NMP. Ja niestety nie przystanąłem, a przebiegłem - będzie co nadrabiać kolejnym razem.

Trochę mniej lub bardziej zabytkowego centrum
.
.
Taki rynek...
...i barbakan po sąsiedzku

Co kolejnego planujesz? Gdzie chcesz dalej pojechać? Jaka podróż w planach? Takie pytania dostaję dość często. Zaskakuję, kiedy mówię, że Wielka Fatra nie była celem - pojechałem tam, bo po prostu była opcja spotkania po półtora roku bliskiej duszy z Czech, z którą łączy mnie masa estońskich przygód. Ludzie nazywają to przyjaźnią, a ona ma w tym tekście inicjał L. Bo w podróży nie chodzi o "gdzie", a o "z kim". Życzę, by jak największemu gronu przyświecała tylko taka motywacja do wyjazdów.

;-)

Komentarze

  1. Chodząc po graniach Rozsutca nie mogłam właśnie pomieścić w sobie tego przewrotnego pomysłu, że Wielka Fatra jest większa, ale niższa, a Mała Fatra jest mniejsza, ale wyższa :D Brzmi ta opowieść jak przykład przygody idealnej: niespodziewany pomysł, piękne miejsca, przaśny klimat i zaskakujące spotkania, które kończą się nad wyraz dobrze :) Klimat słowacki, rozpostarty między zachwytem a brutalizmem, oddany w 100%!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale miłe słowa! <3
      Dziękuję :-) cieszę się ogromnie, że udało się oddać chociaż częściowo klimat tego wyjazdu

      Usuń
  2. Bardzo ciekawy blog
    Jestem tutaj nowy, aczkolwiek nie ostatni
    Zapraszam do mnie

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz