Krimulda. Spałem w pałacu na łotewskiej wsi

.

Było późne popołudnie. Wkrótce miało się ściemniać. Wiedziałem, że muszę zdążyć przed zachodem słońca, aby zameldować się w pałacu na czas. Piątkowa śnieżyca ustawała, a temperatura powoli przechodziła na minus. W nocy miał pojawić się solidniejszy mróz. Dotarłem. Krimulda. Niewielka wieś, a w sumie to trochę wieś i trochę część administracyjna Siguldy. Pałac rodziny von Lieven wyglądał naprawdę imponująco.

Zacznę jednak od początku. Chciałem pojechać zimą na północ. Wybór padł na Łotwę. Dodatkową motywacją miały być ceny bilety lotniczych z Krakowa do Rygi za 38 PLN, ale po miesiącu od rezerwacji Ryanair loty odwołał i byłem zmuszony jechać autobusem. Jednak nie chciałem oglądać zimy w mieście. Pomyślałem - Sigulda, tam będzie las, rzeka, śnieg, mnóstwo szlaków i jacyś ludzie, by nie czuć się tam kompletnie wyizolowanym. Z tego ostatniego los najbardziej zadrwił, ale dość już tych dygresji.

Szukając noclegu w Siguldzie, najpopularniejsza platforma rezerwacyjna "wszyscy-wiemy-jaka" wypluła mi kilka opcji spania. Pofiltrowałem po cenach. Pojawił mi się on. Klasycystyczny pałac w Krimuldzie. Miejsce w pokoju 12-osobowym za 15 euro za noc*. Dam radę, wytrzymam, na pewno zimą nie będzie takiego zapełnienia i tłumów turystów. Ha ha. Znowu się śmieję z mojej naiwności.

*noclegi w obiektach hotelowych na Łotwie i w Estonii zawsze były dużo droższe niż w Polsce. O ile jeszcze w Rydze można znaleźć coś taniego i "godnego", to na prowincji ceny są... ehem...nordyckie.

Oto i on. Pałac z pierwszego wejrzenia

W przekonaniu, że naprawdę będę spać w zbiorówce, że poznam innych współlokatorów z pokoju, że będzie gwarno, ale "jakby luksusowo", trwałem aż do momentu, gdy nie zobaczyłem pałacu na własne oczy. Budynek nieco odrapany, ale dostojny. Zlokalizowany w samym sercu okazałego parku. Kawałek dalej zaczynały się dawne zabudowania gospodarskie. Jedna rzecz mi tylko nie pasowała. Na drzwiach wejściowych była tabliczka, że jest to "centrum rehabilitacji". Myślę sobie: pewno hotelik jest gdzieś obok. Chodzę, patrzę, czytam tabliczki z informacjami we wsi i nie ma bata: zarezerwowałeś sobie, Kuba, weekendowy pobyt w sanatorium.

Wchodzę. Trochę atmosfera jak to w takich sanatoriach, trochę stęchlizna z czasów sowieckich. Pukam do recepcji. Miła pani Łotyszka zaczyna rozmowę. Od razu mnie rozpoznaje. Potem już domyśliłem dlaczego. Melduje mnie na terenie obiektu. Pokazuje korytarze. Pokazuje mój pokój - dostaję trójkę dla siebie na własność. 

- Proszę się na martwić. Nikogo więcej już panu nie domeldujemy w pokoju - powiedziała administratorka. Kątem oka rzuciłem na widok za oknem. Gauja w dole płynąca, a na przeciwległym wzgórzu zaczynały się mrugać światła Siguldy. Nie udawałem zaskoczonego, że zamiast miejsca w zbiorówce dostałem cały pokój dla siebie. Domyślałem się, że w środku zimy (i pandemii) nie będzie zbyt dużego tłoku. Ha ha. Nadal nie rozumiałem, w co się najlepszego wpakowałem.

- Klucze zostawi pan w naszej kawiarni Milly. Znajdzie ją pan tutaj obok. Tylko ona jest otwarta jedynie od 11 do 18 w weekendy. Ja się pojawię tutaj dopiero w niedzielę wieczorem. Gdyby pan czegoś potrzebował, proszę naprawdę dzwonić - to wszystko brzmiało to jak jakieś ostateczne pożegnanie, bo było przekazane z pełnym przejęciem. 

Okazało się, że na weekend będę jedynym gościem w całym pałacu. Jedynym. Jedyną żywą duszą, która dostała klucze do ogromnej posiadłości. Na początku towarzyszyły mi emocje jak Kevinowi samemu w domu. 

Rozpakowałem się w pokoju. Rozgościłem. Umyłem po bardzo długiej podróży oraz po dość trudnym, pod względem warunków pogodowych, spacerze trekkingowym. Pomyślałem, że wyjdę około osiemnastej na spacer po okolicy i rozejrzę się po wsi. Wówczas nastrój nieco opadł. 

Wsi łotewska, wsi... pusta
Krimulda w środku zimy jest kompletnie pusta. Kilka starych, kamiennych budynków było opuszczonych. Kilkadziesiąt metrów od pałacu zaczynały się pierwsze zamieszkałe posiadłości. Gdyby nie te parę latarni dających liche, żółte światło na padający śnieg panowałaby całkowita ciemność. Przespacerowałem się kilka minut dookoła, ale czułem się nieswojo. 

Świeci się światło, jest samochód, są ludzie
Za rogiem któregoś z domów usłyszałem jakąś kobietę gadającą do swojego psa. W oddali w pałacowym parku przede mną uciekał lis. Wiatr huczał i bił o szyby niedomkniętego okna. Wolałem schować się w swojej izdebce. Atmosfera była dość mroczna, a to był dopiero pierwszy wieczór.

Nocą pałac wyglądał jak idealna sceneria do wiadomych filmów
W budynku po prawej rzeczona kawiarnia Milly... w dawnej stajni

Krimulda. Wsi łotewska, wsi spokojna

Kilka słów o samej Krimuldzie się należy. Administracyjnie część wsi leży na terenie miasta Siguldy, a część jest osobną gminą. Obok pałacu główną atrakcją są ruiny średniowiecznego zamku biskupiego - są tą w zasadzie pozostałości fosy, kilku ścian i murów. 

Ponadto do Krimuldy kursuje słynna kolej gondolowa, która pokonuje dolinę Gauji. Z Siguldy do Krimuldy możemy nie tylko dojść piechotą, dojechać autobusem czy samochodem, ale także dojechać kolejką linową. Szkopuł taki, że najlepiej celować w tę atrakcję latem, ponieważ zimą może być nieczynna z powodu braku turystów. Koszt takiej wyprawy jednak nie jest tani. Za przejazd tam i z powrotem zapłacimy 14 euro.

Pałac w Krimuldzie powstał w połowie XIX wieku w stylu klasycystycznym. Ufundowała go rodzina von Lieven, która do 1921 roku była właścicielami wsi. Obok posiadłości powstały również zabudowania gospodarskie: stodoły, obory, stajnie dla koni i inne. Dzisiaj mieszkają w nich... ludzie. Cała wieś jest ogólnie prześliczna, domy są raczej w dobrym stanie, ale również brakuje jakichkolwiek nowych. Daje to jednak starodawny klimat i przy pięknej pogodzie można naprawdę przenieść się co najmniej do lat międzywojennych oraz używając swojej wyobraźni, pomyśleć, jak dawniej wyglądało tutaj życie.

Jest nas dwóch. Ja i mój cień

Łotewski klimat z "Lśnienia"

Estetyczne zachwyty nad urokliwością Krimuldy wzięły górę na mrocznym klimatem dnia poprzedniego dokładnie w sobotni poranek, który okazał się być mroźny, bezchmurny i słoneczny. Wschód słońca o 8:20 to coś, co zdecydowanie można docenić. Zwłaszcza, kiedy nie jest się mistrzem wstawania na letnie, bardzo wczesne wschody. Oczy nie odklejały się od tego widoku. Szybka kawa, porządne śniadanie, wałówka do plecaka i ruszyłem na wędrówkę. 


Najpiękniejsze, co przyszło mi oglądać podczas tego wyjazdu
Po 21 kilometrach na nogach czekałem na te chwile luksusu we wspomnianej kawiarni. Owszem, otwarta tylko do 18. Ale myślałem, że sobie usiądę, odpocznę, coś przekąszę itd. W końcu łotewskie "kafejnica" potrafi oznaczać lokal z pokroju jadłodajni, kawiarni i pubu. Powinno było dać mi coś do myślenia to, że na drzwiach było napisane "sklepo-kawiarnia" oraz, że maksymalna liczba osób mogących przebywać w środku to dwie (według ostrych łotewskich restrykcji określających, że na 15 m2 może znajdować się jedna osoba). 

- Jak więc ludzie mogą tam siąść i coś zjeść? - dumałem sobie.

Wszedłem. "Labdien" do starszej pani stojącej nieruchomo za ladą. Zwykły sklep spożywczy. Rozglądam się. Za przejściem widzę ciemną salkę z krzesłami i stołami. Mówię półgłosem "o, kafejnica".

- A czy można sobie tu usiąść? - pytam pani po rosyjsku (łotewskiego znam pięć słów, a rosyjski w komunikacji ze starszym pokoleniem nadal niezawodny w tej części świata).
- Kafejnica nieczynna. Kawę najwyżej zrobię. No możecie sobie usiąść.
- To poproszę kawę i... jeszcze... o, to - podaję pierwsze lepsze przecenione pierniki z półki.
- Ale wiecie, że one są trochę czerstwe?
- Wiem, wiem. Biorę je - nie chciałem przedłużać tej dziwnej chwili, wolałem usiąść na chwilę w ciemnym kącie z kawą i czymkolwiek. Pani chyba dawno nie widziała żadnego turysty, a co dopiero z zagranicy.

Żeby usiąść najpierw musiałem pokazać paszport szczepień - został on skrupulatnie zeskanowany i jeszcze moja tożsamość musiała zostać potwierdzona. Przypominam, byłem tam jeden, jedyny, przede mną i po mnie nikt inny tam się nie pojawił. Ale jak widać nie tylko Estończycy mają coś z tego "niemieckiego ordnungu". Tutaj to pewnie był jakiś duch rodziny von Lieven. 

Usiadłem przy stole. Pani zaświeciła światło. Włączyła radio. Podała kawę do stolika. Miałem swoją ucztę - suszone pierniki i kawa z ekspresu. Spokojnie skonsumowałem, po czym wyszedłem i wróciłem do swojego pałacu.

Kevin Kuba sam w domu pałacu
Prognozy pogody były bezlitosne. Miała przyjść zamieć, silny wiatr, kataklizm miał trwać tylko kilka godzin i potem miała nadejść gwałtowna odwilż. Wszystko przyszło o parę godzin za wcześnie. Sądziłem, że żywioł "prześpię", a jednak armagedon nadszedł już wczesnym wieczorem. Siedząc w pokoju, będąc samym w ogromnym pałacu, słysząc huki wiatru, trzaskające okno w innym pokoju i świst powietrza przelatujący przez wszechobecne szpary, czułem się jak w filmowym "Lśnieniu" Stanleya Kubricka.

Podobnie jak Jack Nicholson niejako pilnowałem wielkiej rezydencji. Też panowała wielka zamieć. Na ścianach w korytarzu wisiały czarno-białe zdjęcia dawnych pracowników centrum rehabilitacji. Wyczuliłem się na każdy dźwięk. Zmysły zaczęły wariować. Do tego swoje dołożyły jeszcze dwie króciutkie przerwy w prądzie - tak, dwa razy na chwileczkę gasło światło w całym budynku.

Niby strasznie, niby niezwykle, na pewno zupełnie inaczej niż sądziłem. Czytałem książkę Krakauera "Into The Wild", piłem herbatę, zagryzałem słoną drożdżóweczką ze szpinakiem i słuchałem tego, co się odbywa. Aż się uspokoiło, a ja byłem w stanie pójść spać.

Obchód wsi w niedzielny poranek
W niedzielę nadeszła odwilż. Pół metra nasypane podczas śnieżycy topiło się w ekspresowym tempie. Wszędzie była woda. Poszedłem na spacer dookoła Krimuldy - taki w ciągu dnia. Przez te niecałe trzy dni napotkałem we wsi wspomnianą już panią z psem, jednego pijaczka, staruszka odśnieżającego podjazd do domu, no i panią w sklepie. Zdecydowanie ta miejscowość nie tętni życiem. Ona niczym nie tętni. Latem pewno ożywa z powodu jednodniowych turystów i sanatoriuszy. Zimą wpada w hibernację. Myślę zresztą, że nie tylko Krimulda tak wygląda, ale wiele łotewskich, estońskich czy litewskich wsi. W tych krajach prowincja poza ruchem turystycznym jest niemal martwa lub składa się z osób starszych, marginesu społecznego lub poborców zasiłków. 

.
.
.
.
Musiałem oddać klucze. Właśnie do pani w sklepie. Znowu się tam pojawiłem. Już wiedziałem, co chcę. Wziąłem jakieś świeże ciasteczka z półki, zapakowane ręcznie do plastikowego pudełeczka a'la na sałatkę śledziową. Do tego zamówiłem tę samą kawę, białą, czyli "kofje z malakom". Tym razem już mnie nie sprawdzała z paszportem szczepień. Usiadłem dokładnie w tym samym miejscu. Pani zaświeciła światło w salce. Włączyła radio. Podała kawę do stołu. 

W tle leciała bodaj Lady Gaga i Bradley Cooper z hitem "Shallow". Małymi łyczkami sączyłem kawę. Łapałem moment, bo miał w sobie coś z tej bałtyckiej melancholii, którą lubię. Za oknem krajobraz pustki, a ja siedziałem w niby-kawiarni zlokalizowanej w XIX-wiecznej stajni. 

.

Dziwne miejsca noclegowe

Stwierdzam, że przyciągam ciekawe hostele. Nie jestem jakimś zaprawionym w boju stałym klientem branży hotelarskiej, a hostele zawsze wybierałem dość losowo i kierując się przede wszystkim ceną. Czasami nawet bez żadnego konkretnego zamierzenia trafiałem w bardzo nietypowe miejsca - zarówno luksusowe jak i nieco bardziej podłe.

W fińskim Turku zarezerwowałem miejsce w hostelu, który znajdował się na statku. O fakcie zorientowaliśmy się z ekipą dopiero na miejscu.

W Albanii podczas wymiany studenckiej zameldowano mnie w mikro-hoteliku o szerokości może czterech metrów, który był przyklejony do bloku mieszkalnego. Jedyny widok miałem z okna... w toalecie. Przez bity miesiąc codziennie dostawałem na śniadanie chleb tostowy, dżem, masło i jajko na twardo. Wszystko popijane "dużym macchiato", bo to potrafiłem wymówić po albańsku - obsługa nie znała ani słowa po angielsku. Dzięki czemu ja po miesiącu rozumiałem z gestów i słów podstawy albańskiego.

W Belgradzie okazało się, że super tanie mieszkanie na Airbnb wygląda lepiej niż niejeden apartament hotelowy. Balkon z widokiem na dachy Belgradu i prysznic z siedmioma przyciskami pozostały niezapomnianymi atrakcjami tego miejsca.

W Rydze w 2019 roku zaryzykowałem spać w hostelu za 5 euro. Dobrze, że chociaż szafkę na rzeczy miałem zamykaną na klucz. W łazience mydło było na łańcuchu, a w kabinie prysznicowej grało radio. Dwa lata później stwierdziłem, że poszaleję już w tym mieście i wydam na miejsce w pokoju 10 euro. Okazało się, że zamiast łóżka w pokoju bez łazienki, dostałem znowu trójkę tylko dla siebie i to z łazienką.

W Kuressaare w Estonii nocowałem w hostelu, który znajdował się w pralni. To był jeden pokój zbiorowy z łazienką na korytarzu (ale czyściutko jak na zakaźnym!). Biznes prowadził Estończyk, którego babcia była Polką z Katowic.

Aż sam siebie zaintrygowałem tym, w jakim kolejnym przybytku przyjdzie mi kiedyś nocować za granicą. Pałac w Krimuldzie podniósł poprzeczkę bardzo wysoko.

.

Komentarze

  1. Nie powiem fajna przygoda a w tych "hotelowych dziwactwach" to już wręcz wygląda na metodę - ale na pewno pozwala to bardziej żyć podróżą niż noclegi w drogich, wygodnych lecz wypranych z indywidualności hotelach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przy czym, ja nigdy celowo takich "dziwnych noclegów" nie wybieram - same jakoś wpadają. Muszę coś mieć w sobie, że takie przyciągam :)

      Usuń

Prześlij komentarz