Mõisaküla - prawie najmniejsze miasto w Estonii. Czy warto jechać tam zimą?

Jedna z bocznych uliczek
Czytelnicy tego bloga zdążyli się już przyzwyczaić, że miejsca docelowe podczas różnych wycieczek wybieram według prostego algorytmu - jechać tam, gdzie prawdopodobnie nikt o danej porze roku nie pojedzie. Planując skrzętnie zimowy urlop w Estonii, wiedziałem, że nie mam zamiaru się przemęczać. Żadnych wielkich eskapad, dużo spania, hektolitry kawy, spacery, wizyty w kawiarniach (o ile te są otwarte, bo teraz na estońskiej prowincji nie jest tak zielono). 

Wobec tak minimalistycznego myślenia o upragnionym "estonian slow travel" równie minimalistycznie stworzył się w mojej głowie zamiar udania się do drugiego najmniejszego miasta w Estonii, które znajduje się ok. 45 kilometrów na południe od Viljandi, w etnograficznym regionie Mulgi wyróżniającym się własnym językiem lokalnym i strojami ludowymi. Nie sam mikroskopijny rozmiar mieściny czy jej kulturowa wyjątkowość powinny przyciągać, ale fakt, że jeszcze nie tak dawno krzyżowały się tu linie kolejowe z Tallinna, Viljandi i... Rygi. Wszak Mõisaküla znajduje się na granicy z Łotwą i w przeszłości była to istotna stacja kolejowa. Dzisiaj nie ma pociągów, tory rozebrano, ale pozostawiono symboliczny peron i samotny wagon, który dzisiaj służy jako eksponat muzealny.

Samotny wagon, który jest najbardziej widoczną pamiątką po dawnej, kolejowej erze

No, ale po kolei...

Tamtego grudniowego dnia pogoda nie była wcale łaskawa do zwiedzania. Termometry wskazywały przyjemne minus cztery stopnie, ale nie to było najbardziej utrudniające. Przez cały dzień bardzo intesywnie padał śnieg. Tak bardzo, że w ciągu godziny zasypywał moje ślady. Łącznie przybyło solidne kilkadziesiąt centymetrów białego puchu, a przypomnę, że jeszcze przed tą śnieżycą starej pokrywy było całkiem sporo. Suma sumarum, mój kilkugodzinny pobyt w miasteczku spędziłem na brodzeniu w śniegu po łydki (a jestem słusznego wzrostu, więc sobie wyobraźcie).

Dojechać do Mõisaküla to również była nie lada sztuka. Przez miasteczko przewija się dziennie ledwie kilkanaście autobusów, które odjeżdżają albo do Viljandi, albo Pärnu, albo do sąsiednich Karksi-Nuia i Abja-Paluoja. Nie miałem zbyt wielkiego wyboru.

Rozkład jazdy z Mõisaküla. Odjazdy we wszystkie kierunki spisane w jednej kolumnie

Historia Mõisaküla - wszystko wokół kolei

Miasto nie powstałoby, gdyby nie linia kolejowa, którą wybudowano tutaj pod koniec XIX wieku. Była to linia łącząca Pärnu z Valgą i Rygą. W Mõisaküla również odchodziła odnoga do Viljandi. Pierwotnie były to linie wąskotorowe. Jak się możemy domyślać: jest kolej - jest rozwój. I tak było z nowo powstałą osadą. Mieszkańców dynamicznie przybywało w miasteczku, które w końcu w 1938 roku uzyskało prawa miejskie. W tamtym momencie liczyło ono prawie 2,5 tysiąca mieszkańców. Dzisiaj jest ich mniej niż jedna trzecia tamtej populacji (wg danych z 2023 w Mõisaküla żyją 754 osoby). 

Sąsiedztwo linii kolejowych sprawiło, że zaczęły powstawać tutaj różne fabryki i zakłady przetwórcze, m.in. budowano i remontowano pojazdy kolejowe. Niestety II wojna światowa zatrzymała tę hossę. W czasach okupacji ZSRR miasteczko zaczęło się powoli wyludniać. W 1976 roku zamknięto linię wąskotorową, ale po to by ją przebudować na normalnotorową. W 1981 roku otwarto ponownie legendarne połączenie z Tallinna do Rygi przez Pärnu. Długo jednak nie podziałało. W 1992 roku zamknięto relacje międzynarodowe, a cztery lata później pojechał w ogóle ostatni skład pasażerski z Tallinna do Mõisaküla. Do 2001 roku kursowały jeszcze pociągi towarowe. W 2008 roku rozebrano tory, a dzisiaj na ich miejscu wybudowany jest szlak rowerowy.

Wizyta w muzeum

Pamięć o historii kultywuje muzeum miejskie, do którego postanowiłem się wybrać. Była to też chociażby jedyna okazja podczas wycieczki, by skorzystać z toalety i zagrzać się w jakimś wnętrzu. Muzeum znajduje się na 1. piętrze w budynku urzędu gminy. Zdecydowanie musiałem być jedynym gościem tamtego dnia (a może i w ciągu tygodnia). Pomimo tego, że przybyłem w godzinach otwarcia, to sala z ekspozycją była ciemna i nieogrzana. Niemniej w kantorku siedziała miła pani, która powiedziała mi wszystko o miasteczku.

Znacie ten rodzaj muzealnika, przewodnika czy nauczyciela, który posiada dwa przyciski w swojej głowie: "włącz gadanie" i "wyłącz gadanie". Właśnie na taką osobę trafiłem. Estonka przyznała, że w sumie rozumie trochę po angielsku i może też w tym języku gadać. Podejrzewam jednak, że wówczas męczylibyśmy się oboje, dukając jakieś proste słowa, więc pozostałem przy rozmawianiu po estońsku - przynajmniej męczyła się tym tylko jedna osoba. ;)

Wystawa wyglądała tak staromodnie, że bardziej nie mogła. Za szybami w gablotach umieszczono chaotycznie (acz chociaż tematycznie) wszystkie możliwe antyki, jakie znaleźli w mieście. Wszystko okraszone ogromną liczbą starych zdjęć. Mogłem zobaczyć jakieś stare medale, dyplomy lokalnych kulturystów z międzywojnia, monety, stare pieniądze, różnorakie antyczne pierdoły. Czarno białe fotografie zaś przeniosły mnie do czasów, gdy Mõisaküla znaczyło o wiele więcej niż dzisiaj.

Fotografie z początków kolejnictwa w mieście
Trochę zdjęć, trochę kurtek ówczesnych pracowników kolei
Legendy kulturystyki międzywojnia...
...i ich legendarne portrety
Jakby mało było zdjęć kulturystów
Ulubiona fotografia z muzeum - widzimy tu akurat Viljandi w 1896 roku

Nie jestem człowiekiem, który masowo chodzi po muzeach, ale przyznam, że w tym konkretnym było coś naturalnego, banalnego, prostego, dało się wyczuć ducha lokalnego patriotyzmu i chwalenia się byle drobnostką (tego ducha na estońskiej prowincji jest zaskakująco dużo!). Pani zdołała mnie już zaprosić latem, abym pojeździł sobie z przyjaciółmi i rodziną drezyną! Tak, jest tutaj taka atrakcja w wakacje. Na resztce torów przy dawnym dworcu można pojeździć sobie, napędzając pojazd siłą własnych rąk. Dostałem całą gamę folderów i broszur, których brania zazwyczaj unikam, ale tutaj pomyślałem, że dla Polaka z Sądecczyzny to jest ultraniszowa rzecz, której nie wiem, czy ktokolwiek inny będzie jeszcze w ich posiadaniu.

Ciąg latarni wskazuje na krawędź peronu kolejowego. Po prawej dawny budynek dworca
Okolice dawnych peronów i dworca z drugiej strony. Pod śniegiem znajduje się kilkaset metrów torów kolejowych

Mõisaküla na spacer i na nic więcej, czyli o trudach wizyty w zimie

Wizyta w muzeum była długa i wyczerpująca, ale również tania (2 euro to nic przy obecnych warunkach cenowych w Estonii). Po niej udałem się w dalsze spacerowanie po uliczkach miasteczka. Mõisaküla w samym centrum jest dość pusta - wiele starych, drewnianych domów mieszkalnych nie przetrwało do dzisiaj. W zamian za to jest dość dużo skwerów, parking i oczywiście przyzwoita liczba małych bloków z lat 60. XX wieku, tzw. chruszczowek. Charakterystyczna jasna cegła na elewacji jest ich znakiem rozpoznawalnym. Główna arteria w mieście jest nimi zdominowana. Mimo tego w innych zakątkach wciąż można poczuć ducha starej, dobrej poczciwej estońskiej prowincji.

Główna ulica w mieście i zaniedbane chruszczowki

Warto zaznaczyć jedną rzecz - w mieścinie nie ma ani jednego punktu gastronomicznego. Znalazłem na mapie stołówkę, która bywa czynna w porze lunchu, ale z informacji w Internecie wynikało, że miejsce bywa otwarte nieregularnie. Na pewno tamtego dnia mogłem tylko pocałować klamkę. Zatem przyszło mi spożyć lunch zakupiony wcześniej w Konsumie (jednym z dwóch sklepów spożywczych w mieście). Na szczęście przystanek autobusowy był zadaszony i zabudowany, więc przy niskiej temperaturze, ale przynajmniej bez wiatru i śniegu omiatającego twarz mogłem szarpnąć dwie cynamonowe drożdżówki i popić je herbatą :)

Ostatnie minuty w mieście...

Zbliżała się wreszcie godzina 15, robiło się szaro i prawie ciemno. Opady śniegu wciąż nie spuszczały z tonu. Na jedyny o tej porze autobus razem ze mną czekało jeszcze kilka osób, w większości uczniów wracających po szkole do domu. Pojazd przyjechał punktualnie jak w zegarku. Załadowałem się do środka i zacząłem rozgrzewać zmarznięte ręce. Póki jeszcze widniało, wpatrywałem się w krajobrazy za oknem. Słuchałem przy tym instrumentalnej płyty gitarzysty Erkiego Pärnoji (jeśli dobrze to po polsku odmieniam - w mianowniku Erki Pärnoja), który melancholijnymi dźwiękami chyba najlepiej oddawał klimat tego małego, prowincjonalnego, estońskiego świata.

Komentarze

Prześlij komentarz