Kowno pełne pocieszeń - długa historia krótkiego wyjazdu


Była końcówka czerwca. Pisałem sobie z E. o tym, jak to wszystkim "bałtofilom" brakuje tego, by być teraz w którejś z republik - nie ważne czy na Litwie, Łotwie czy w Estonii. E. podobnie jak pozostali moi znajomi bałtyccy mają tę przewagę, że albo dysponują samochodem, albo chociaż mieszkają w północnej części Polski, albo chociaż mają babcię na Podlasiu. W takich okolicznościach zawsze jakoś łatwiej się tam wyrwać, choćby na chwilę, na weekend, choćby do tej babci. Ja zaś kolejny raz czuję się jakimś odszczepieńcem, któremu ni z gruszki, ni z pietruszki przyszło marzyć dniami i nocami o tym, jak wyrwać się z głębokiego południa naszego kraju gdziekolwiek na północ od granicy polsko-litewskiej. Rozmowa z E. nie była płonna i późnym wieczorem mając już osłabione zmysły oraz wyłączony rozum zarezerwowałem sobie pobyt w Kownie miesiąc później. Po tym, jak na mnie, akcie spontaniczności miałem już na co oczekiwać z dziecięcą niecierpliwością.

Miesiąc oczekiwania na tzw. wyjazd pocieszenia (to się okaże czy pocieszenia, bo w 2020 chciałbym wyrwać się tam het na północ jeszcze raz, ale to wszyscy-wiemy-co w tym roku dyktuje warunki) był miesiącem sprawdzania oficjalnych stron państwowych, czy Polska znajduje się na liście krajów bezpiecznych i obywatele nie muszą poddawać się kwarantannie. Względnie bezpieczny lipiec zapewnił mi zielone światło, a dodatkowe wieści od znajomych dopiero co wracających z Litwy potwierdziły, że wszystko jest w najlepszym porządeczku.

tęcza w Warszawie (tylko bez skojarzeń)

Poniedziałek start. Najpierw autobus do Warszawy, tam kilka godzin przesiadki spożytkowane na mini-spotkanie z gronem bałtyckim oraz na spacer po stolicy razem z T., który nadał by się na przewodnika, ale nadal woli robić inne rzeczy. Potem nocny kurs sławetnym LuxExpressem prosto do Kowna. Była godzina 7 rano i czekały mnie 2 pełne dni na sączeniu litewskości i bałtyckości z każdego najdrobniejszego szczegółu otoczenia.

Laisvės alėja o poranku jest tak pięknie pusta

Poranne spacery w dzień roboczy powinny mieć jakąś swoją wyjątkową nazwę. Kowno pomiędzy 7 i 9 rano jest puściutkie, najwyżej spotkamy ludzi zmierzających do pracy. Sklepy i restauracje pozamykane, ale kawiarnie i wszelakie przybytki serwujące kawę zapraszają na poranną "juoda kava". Nie omieszkałem zażyć nieco spokoju na styl miejscowy. Najpierw odznaczyłem na mapie Kowna kilka punktów w centrum, aby sprawdzić czy nadal istnieją. Rynek i ratusz - checked. Katedra otwarta - checked. Wilia schodzi się z Niemnem - checked. Napis KAUNAS stoi przed zamkiem - checked. Potem mogłem się udać się na kontemplowanie kawy i lekturę świeżo nabytego reportażu podróżniczego. Oczywiście na Laisvės alėja z widokiem na szpaler drzew rosnąc wzdłuż deptaka.

Prospekt Savanoriu i mieszanka architektury
Nieco zapuszczony kościół ewangelicko-reformowany
Bociek pilnujący podwórka
Wkraczamy do Starego Miasta
Wilia z lewej, Niemen z prawej. 

Po porannej kawie przyszedł moment, aby nieco "umobilnić" swoją podróż i zakupić 3-dniowy bilet na komunikację miejską po Kownie i okolicznych wsiach. Po co tak dusić się w samym centrum, jak można zobaczyć po trzykroć więcej poza nim? 5,50 euro do fortuny nie należy, a dzięki temu mogę wsiąść w każdy autobus i trolejbus. Bilet jest elektroniczny i trzeba również nabyć plastikową kartę, na którą bilet jest wgrywany. Mi takowa ostała się po zeszłorocznym wyjeździe (wpis przeczytasz TUTAJ). Zakupiony bilet należy aktywować po wejściu do pojazdu i tutaj zaczyna się szkopuł roku 2020. Kasowniki wyposażone w przyciski aktywujące bilet znajdują się przy kabinie kierowcy, ale cały przód autobusu jest odgrodzony od reszty z powodu wszyscy-wiemy-czemu. Zatem zastanawiałem się, jak mogę aktywować bilet i jeździć na ważnym. 

Z początku nieświadomie jeździłem na gapę, po czym doszło do mnie, że "neaktyvuotas" wyświetlane mi na standardowym kasowniku znaczy "nieaktywny". Stałem sobie na przystanku gdzieś w centrum, podjeżdżały różne autobusy, busy i trolejbusy. Zauważyłem, że w niektórych z nich odpowiednie kasowniki z guziczkami do aktywacji znajdują się również w głębi autobusu. Zatem szybko dałem nura do losowego autobusu, aktywowałem bilet i wysiadłem na kolejnym przystanku. Kabaret na kółkach. Ale miałem ubaw z samego siebie. 

Oczywiście sama aktywacja biletu na kasowniku również nie jest taka oczywista. Bo guziczki mają numery 1, 2 i 3 (jak bramki w "Idź na całość") i musisz domyśleć się, który nacisnąć, by Ci wyskoczyło, że bilet jest już "aktyvuotas". Podpowiem od razu Czytelnikowi, że trzeba wtedy nacisnąć numer 2. Pozostałe guziki dają tylko kota w worku i "zonk". 


Będąc już mądrzejszym o wiedzę autobusową udałem się nad jezioro Lampėdis w zachodniej części Kowna zwanej Vilijampolė. Zanim sprawdziłem, czy woda jest ciepła, nie odpuściłbym sobie jakiejś górki, a takową jest kopiec Veršvų. Trochę taka kowieńska wersja Kopca Krakusa lub Wandy z Krakowa. Jest to niewielki kopczyk na szczycie wzgórza, który pochodzi z pierwszych wieków naszej ery. Na samą górę prowadzą drewniane schodki. Okolica jest bardzo zielona, jednak sąsiedztwo wielkiej arterii samochodowej dźwiękowo zakłóca odbiór miejsca (polecam wchodzić tam w słuchawkach, korkach do uszu lub doszukiwać się w szumie aut jakiś nut Chopina). Niemniej widok z góry jest niestandardowy - zobaczymy dolinę Niemna z jeziorem Lampėdis, które znajduje się tak naprawdę w jego starorzeczu. Jakbyście byli w pobliżu to warto poświęcić chwilę na wyjście.

A jak o jeziorze mowa to tak - woda była ciepła, ludzi na plaży niewiele, więcej ciszy i spokoju, i nawet można było znaleźć jakąś dziką plażę na wyłączność.

Idziemy na kopiec.
Oglądamy widoki z kopca.
Litwini umieją w dystans społeczny.
Plaża, dzika plaża, jezioro dookoła...
Typowe Kowno na obrzeżach

Po powrocie z jeziora przyszedł czas zameldować się w hostelu. W normalnej sytuacji ani bym nie wspomniał o tym fakcie, ale drugi raz zdarzyło mi się nocować w Kownie w tym samym miejscu i drugi raz się nie rozczarowałem (a drugie razy często bywają gorsze od pierwszych). Mowa o Munk Bunk Hostel przy Laisvės alėja. Jest to mały twór zlokalizowany na pierwszym piętrze kamienicy w dawnym mieszkaniu. Wejście od podwórka, na domofon. Co jest najmilsze to czystość - grzybicy stóp pod prysznicem się nie nabawimy, przy wejściu zdejmujemy buty, chodzimy w skarpetkach, pokoje są schludne, zresztą nie jest ich dużo, bo całe trzy (4-, 6- i 8-osobowy). Wybrałem ten najmniejszy. Gospodarz wyraźnie dba o estetykę, wnętrza mają jakiś styl, kuchnia nie jest wysypiskiem śmieci i resztek jedzenia. A jak zapytacie gościa o litewskie piwa to Wam powie wszystko. Poza tym, co było było miłym zaskoczeniem, właściciel pamiętał mnie sprzed roku. Potem okazało się, że chyba dzięki temu nie kazał mi płacić depozytu 10 euro, który normalnie jest obowiązkowy przy meldunku. Tak czy owak bardzo miło. I chociaż wyrosłem już ze spania po hostelach, ale do tego jednego wróciłbym raz kolejny.


Dnia zostało jeszcze sporo i chciałem wykorzystać korzystne warunki pogodowe na ponowną wizytę w miejscu, które ujęło mnie najbardziej poprzedniego roku - mowa o Pożajściu. Jest to półwysep na Zalewem Kowieńskim. Główną atrakcją (obok gęstego kompleksu leśnego) jest olbrzymi, barokowy klasztor dawniej kamedulski, a obecnie gospodarzą w nim siostry kazimierzanki. O klasztorze sporo rozpisałem się dla Przeglądu Bałtyckiego. Po słoneczne zdjęcia i chyba nienajgorsze pióro zapraszam TUTAJ

Podglądamy ogród klasztorny
A tutaj wyściubiamy nos nad płot

Tym razem jednak postawiłem na doświadczanie przyrody i polazłem gdzie pieprz rośnie, czyli wzdłuż brzegu zalewu dopóki nie stanie na mej drodze płot. Ścieżek spacerowych na Pożajściu nie brakuje, ale nie jest to jakaś taka ilość, aby spędzić tam nie wiadomo ile czasu. Natomiast warto pokontemplować samo jezioro, które jest olbrzymie i tak naprawdę przy Pożajściu dopiero się zaczyna. Ciągnie się ono na długości kilkudziesięciu kilometrów, po obu brzegach spotkamy się z dziką naturą, szlakami turystycznymi, plażami i miejscami letniskowymi. Fajnie jest mieszkać w Kownie, bo zawsze jakaś większa woda niedaleko.


Trzeba było wracać do miasta, siły nieco opadały, energia siadała. I tutaj pora na kolejną transportową anegdotkę. Czekałem na zajezdni trolejbusowej na Pożajściu. Do odjazdu mojego numeru "pięć" zostały 3 minuty, zresztą na zajezdni takich "piątek" czekało już kilka. Wszystkie zielone, wszystkie takie same. Odwróciłem się na chwilę, popatrzyłem w inną stronę i zaraz zauważyłem podjeżdżający na przystanek trolejbus, także zielony. Wsiadłem szybciutko, radosny, że wracam do centrum. Dopóki nie odkryłem, że wsiadłem do "dziewiątki", która również miała przystanek w tym samym miejsce co "piątka". Odechciało mi się wysiadać na kolejnym, więc ruszyłem tam, gdzie mnie "dziewiątka" dowiezie, czyli na Zielone Wzgórze (Žaliakalnis). Szkoda, że nie jestem Anią, bo pasowałbym do tej dzielnicy wybitnie.

Zielone Wzgórze to obecnie duża dzielnica pełna bloków, sklepów, ruchliwych ulic i wszystkiego, co może się znajdować na kowieńskich przedmieściach. Jednak starsza część dzielnicy jest niezwykle ciekawa ze względu na obecność labiryntu uliczek, przy których stoją drewniane domy i kamienice. Dokładnie takie, jakich mnóstwo spotkamy w łotewskich, czy estońskich miastach. Jedne wyglądają lepiej, inne gorzej, ale niemal przy każdej warto stanąć na chwilę. 


Ciekawą bryłą jest kościół Zmartwychwstania Pańskiego przy ulicy Žemaičių. Modernistyczny, surowy w wyrazie, ale smukły i doniosły. Chętni wyjadą windą na płaski dach, który jest balkonem widokowym. 


Kierując się dalej w stronę centrum od strony Zielonego Wzgórza przejdziemy najpewniej przez najnowszy betonowy twór na mapie miasta. Vienybės aikštė. 


Cóż więcej można powiedzieć o tym miejscu? Modne kawiarnie, śnieżnobiałe ściany budynków, klimat trochę jak z Miami, a trochę jak z Nursułtana. Kilka skromnych kwietników i rachitycznych brzózek, miejscówki dla skejterów, fontanna sikająca wprost z ziemi. I gorąc. Od tego betonu sprawiającego, że mimo normalnych +24 stopni czuję +40. 


Zachód słońca miał być o 21:33. Wybrałem się w tym celu na ostatni, lekki spacerek na Nemuno Sala, czyli Wyspę na Niemnie. Ku mojemu zdziwieniu, zachodni cypelek wyspy nie był tak oblegany, jak by się chciało. Kilkanaście głazów narzutowych pełno funkcję naturalnych taboretów, aby przysiąść i pooglądać spektakl na niebie. Tego dnia, kolokwialnie mówiąc, szału nie było, ale na chmury nigdy się nie obrażam. 


I tak sobie capiłem radośnie na kamieniu. Pojawił się wtedy we mnie ten stan, którego większość społeczeństwa nie zrozumie. Było mi zwyczajnie dobrze. Dobrze tylko z tego powodu, że w tamtym momencie siedziałem spokojnie na jakimś głazie będąc w Kownie, na Litwie, w tych "swoich państwach bałtyckich", których nie rozumie się tylko przez jakiś zbiór miast i wsi, ale przez pewien stan umysłu, który każdokrotnie się włącza po przekroczeniu granicy. Stan, kiedy czujesz spokój, niespieszną radość, doceniasz małe pierdoły z codzienności, kiedy wtapiasz się w uliczną mentalność lokalnych mieszkańców. 


Kolejnego dnia z rana nie pofolgowałem sobie ze zwiedzaniem. Mam od dawna, chyba od urodzenia, w nawyku to, żeby wyliczyć dokładny dzień i godzinę, kiedy wypada połowa jakiegoś wyjazdu. Po wiadomo, że kiedy minie połowa wycieczki to już bliżej końca niż początku. A im mniej czasu na coś nam zostaje, tym bardziej chcemy się tym stanem nacieszyć. Zatem drugiego dnia, który powoli miał zmierzać ku końcowi tego wyjazdu pocieszenia, poszedłem na poranny relaksacyjny obchód Starego Miasta zahaczając najpierw o Peledu kalnas, czyli Sowie Wzgórze przy ulicy A. Mackevičiaus. Potem spacer kontynuowałem dalej w dół, w stronę najstarszej części miasta, aby sfinalizować poranną łazęgę, a jakże, kawą przy deptaku.


Ulica Benedyktyńska
Klasztor Benedyktynek
Czuję się tym pośrodku
"Razem kochamy Kowno"
Gotycki Dom Perkuna musi być zobaczony! Zresztą gotyku na Starym Mieście to nie brakuje :)

Cóż była by to za wizyta w Kownie, gdybym nie pokusił się o opuszczenie granic miasta i wybycie na jakąś wieś. Za sugestią B. udałem się autobusem numer 48 (przypominam, że 3-dniowy bilet już jest aktywowany:)) do Raudondvaris, czyli Czerwonego Dworu. Kilkadziesiąt minut jazdy od centrum i jestem już w średniej wielkości wsi ze szkołą, sklepem, paroma mniejszymi blokami i uroczymi domami. No i z Czerwonym Dworem, który jest gotycko-renesansową wizytówką miejscowości. Niegdyś był to zamek krzyżacki, potem pozmieniał właścicieli kilkukrotnie, aż żeby w 1820 roku trafić w ręce Tyszkiewiczów. Lubowali się oni w dziełach sztuki i kolekcjonowali obrazy Leonarda da Vinci, Rubensa, Caravaggio czy Matejki, które znajdowały się wtedy w Czerwonym Dworze. Po I wojnie światowej majątek przejęło państwo. Podczas II wojny światowej kompleks budynków mocno ucierpiał, ale po wojnie został odbudowany. Niedawny lifting budynków bardzo się przysłużył urodzie miejsca i dzisiaj możemy tutaj godnie zjeść w restauracji, odwalić sobie wykwintne wesele, zorganizować sesję ślubną w pałacowym parku, albo opcja dla biedniejszych - zwiedzić za 1 euro muzeum poświęcone pamięci rodziny Tyszkiewiczów oraz litewskiemu kompozytorowi Juozasowi Naujalisowi. Muzeum skromne, w 95% wszystko napisane po litewsku, ale za to możemy trochę starych wnętrz zobaczyć, wejść na zamkową wieżę i poczuć się jak księżniczka.

W Muzeum jeszcze zobaczymy wiele ślicznych akwareli przedstawiających białoruską wieś

A czy w Raudondvaris znajdzie się coś dla miłośników przyrody? No jasne. Okazało się w praniu, że zespół pałacowo-parkowy przylega do sporego lasu biegnącego wzdłuż doliny rzeki Niewiaży. Niewiaża to szósta do długości rzeka na Litwie. Wzdłuż sporego fragmentu przebiegają szlaki pieszo-rowerowe. Dolina samo w sobie jest dzika, bardzo zielona i nie doświadczymy tutaj wielkich tłumów gapiów. Najwyżej spotkamy wędkarzy. 

Zachwycony wizją leśnego trekingu kontynuowałem spacer ścieżką prowadzącą prosto spod dworu nad brzeg Niewiaży. Wszystko było pięknie do momentu nieuwagi. I oto moje kościółkowe spodnie, czyste i gotowe do powrotnej podróży autobusem spotkały się z miejscowym błotem. Atmosfera wyjazdu, słoneczna pogoda i świadomość bycia w pięknym miejscu pomogły mi szybko przezwyciężyć poczucie porażki po spotkaniu z gruntem. Spodnie się nie wyczyściły do końca i przez resztę wyjazdu musiałem zaakceptować fakt, że moje cztery litery mogą budzić w mieście wyraźną uwagę. :)

Upadek człowieka dokonał się mniej więcej między tym zdjęciem...
a tym zdjęciem.
Jakub na szlaku Jakuba.
Poglądowa mapa nadgryziona zębem czasu.

Do pewnej satysfakcji z wizyty w Raudondvaris brakowało przyjrzenia się z bliska miejscowemu kościołowi św. Teresy, który ufundowała wspomniana wcześniej rodzina Tyszkiewiczów. Budowla niczemu sobie i przypomina nieco klimatem Podlasie lub temu podobne regiony.


Po eksploracji okolic kościoła (był zamknięty, więc ponoć szałowe ołtarze w środku muszę zobaczyć innym razem) zostało mi tylko czekanie na autobus, lektura książki, pogryzanie paluszków i obserwacja leniwego żywotu w Raudondvaris. 

Ostatnie godziny chciałem wycisnąć do maksimum. Zbudował mi się nawet jakiś plan, co robić dalej (wcześniej wszystko jakoś płynęło w rytmie strefy czasowej wschodnioeuropejskiej). Zakupy pocieszenia (szafki kuchenne puste, trzeba chleba, kawy czy jakiś słodyczy do domu). Potem wieczorna ponowna wizyta na zachodnim cypelku Nemuno sala (naprawdę lubię to miejsce). Następnie zachód słońca z punktu obserwacyjnego w Aleksotas, przy kolejce linowej. Jak rzekłem, tak zrobiłem

Nemuno sala w całej okazałości
Widoczek znowu niczemu sobie. Tylko czy będzie ten zachód?
W Aleksotas coś tam się przeciera na zachodzie.

Stałem sobie już na punkcie obserwacyjnym. Chmurzyło się okropnie. Na północne dzielnice Kowna już leciała ulewa. Szło w moją stronę. Chociaż nie miałem specjalnych ambicji, aby zobaczyć zachód słońca z tego miejsca, ale jakaś nutka dziecięcej nadziei prosiła o to. Wtedy właśnie na kwadrans przed zachodem słońce zeszło na dosłownie minutkę czy dwie poniżej linii chmur mocnym pomarańczem oświetlając miasto.


Było pięknie.

Wracałem już potem jakoś pogodzony. Z tym, że dwa dni już prawie zleciały. Że mamy rok jaki mamy. Że udało mi się tyle zobaczyć nie robiąc tego w szaleńczym tempie. Że jest dobrze. Na uhonorowanie całości poszedłem do polecanego mi baru Vingiu Dubingiu. Knajpa w drewnianej kamienicy, z klasycznym dla tego typu przybytków podwórkiem i klimatem takim, jaki spotkamy też na Łotwie i w Estonii. Po opróżnieniu szklaneczki przyszła pora na nocny autobus i nieunikniony powrót.


Wiele razy powtórzył się u mnie schemat, że pewne miasta lub państwa odwiedzam tylko dwukrotnie. Albania, Białoruś, Norwegia, Ukraina, Praga, Bratysława, Wiedeń, Belgrad. Dwa razy, a potem po prostu już nie chcę tam wracać, bo mi starczy. Bałem się, że Kowno podzieli ten los, ale póki co, nadal chciałbym tam wrócić. Sprawdzić stałe miejsca, odbębnić rytuał, pocieszyć się obecnością w państwach bałtyckich. Dziwne to jest. Wiem, ale nie do końca rozumiem. Jedyne co na to wszystko mogę powiedzieć to to, że choroba nie odpuszcza. Choroba bałtycka oczywiście. 

- Czemu ty tam nie zamieszkasz?
- Bo wiem, że będę tęsknił za górami, Sączem, widokiem Beskidów z okna.
- A tutaj jak jesteś to co?
- Tutaj tęsknie za lasami, widokiem mokradeł, spokojem na ulicy i kawą z Roheline Maja.

I tak w kółko - zawsze tęsknimy za tym, czego w danym momencie nie mamy.



Jeszcze raz polecę bardziej praktyczną lekturę sprzed roku na temat Kowna:)

Komentarze

  1. Fajnie. Dzięki za podzielenie się bałtycką chorobą. I w czasach, gdy rządzą ekstrema przypominanie o tym stanie, gdy jest po prostu DOBRZE. Chyba czas ruszyć na północ i wschód.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, północ i wschód to bardzo przyjemny kierunek. Chyba mój ulubiony :) Dzięki za miłe słowa!

      Usuń
  2. Daleko mi do choroby bałtyckiej, ale Twój tekst przeczytałam z ciekawościa ;) szczególnie że rozpoznaje znajome miejsca z Kowna sprzed roku ( https://przestrzen-podrozy.blogspot.com/2019/09/kowno.html )

    Zdecydowanie nie byłabym gotowa zostawić południa Polski, gór, wysokich gór szczególnie! dla północy, pomimo calego klimatu Baltyku.. Ale czytając Twoje sympatyczne, że tak to ujme ;), słowa, pomyślałam że chyba trochę to czuję.. To przyciąganie baltyckosci. Rok temu mierzeja kuronska (ciekawa jestem, czy byłeś? :)) ujęła mnie - kojącym spokojem, niespiesznym klimatem, czymś trudno uchwytnym, ale pozostawiającym tęsknotę.. Taki ideał doskonałego odpoczynku mam w głowie z tamtego miejsca. Zostawię też link do moich wspomnień z Nidy ;) - https://przestrzen-podrozy.blogspot.com/2019/12/mierzeja-kuronska.html

    No i jeszcze ciekawa jestem, czy choroba baltycka dotyczy Litwy Lotwy i Estonii, czy też rozszerza się na inne bałtyckie kraje? Skandynawię? I co z obwodem kaliningradzkim, czy też bycie baltykofilem ;) udziela się na te część Rosji? Mierzeje Kuronska zobaczyliśmy właśnie przy okazji odwiedzin obwodu kaliningradzkiego, który ma klimat przedziwny, niby nic specjalnego, a jednak.. Ale to inna bajka niż Litwa. Szczególnie na tej mierzei to czuć ;) postsowiecki marazm graniczy ze skandynawskim uporządkowaniem, tak to odczułam..
    Ciekawa jestem Twoich myśli na ten temat :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ideał doskonałego odpoczynku - takim hasłem można zareklamować państwa bałtyckie :)
      Dzięki za przemiłe słowa.

      Choroba bałtycka jest czysto litewsko-łotewsko-estońska. Chociaż przez sąsiedztwo obwodu kaliningradzkiego też można po podczepić, choć to były przez długi czas Niemcy, a potem integralna część Rosji. Jednak ma trochę klimatu innego, niż w kontynentalnej Rosji :) A inne kraje? Finlandia po sąsiedzku i z ciekawą historią XX wieku też trochę jawi się podobną do państw bałtyckich. Jednak kraje nordyckie to chyba mają własną chorobę, a bałtyckie własną. :)

      Usuń
    2. Ok, dzięki za odpowiedź. Teraz już rozumiem istotę rzeczy ;)
      Oby jak najwięcej chorób tego pokroju co nordyckie czy bałtyckie nas dotykało.. ;)

      Usuń
  3. No i na nowo docenianie takich małych podróży.. To jakaś wartość tego dziwnego trudnego czasu 2020 ;)
    Słowacja od czasów pierwszej kolonii szkolnej nigdy już nie była dla mnie aż tak atrakcyjna jak teraz :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawda, taki plus, że Słowacja stała się znowu ciekawa i docelowo, a nie tranzytowa :)

      Usuń
  4. Ja też cierpię na chorobę bałtycką (trójobjawową :litewsko-łotewsko-estońską :) Bardzo lubię Kowno. Jest w tym mieście coś nostalgicznego...

    OdpowiedzUsuń
  5. Cieszę się twoją radością, natomiast sam choć byłem na Litwie, czy Estonii kilka razy, to jednak nie tęsknię. Jeśli trafi się okazja to owszem chętnie, ale jeśli nie to bez żalu.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz